piątek, 20 listopada 2015

chap 2


  Wypuściłam powietrze z ust. Spoglądałam przy tym w mętnoszare niebo, rozciągające się leniwie nade mną. Płakało kryształowymi, drobnymi łzami.
  - Minęły dwa miesiące odkąd dostałam wiadomość od Dumbledore'a. - Narzuciłam kaptur na głowę. Sasha mrużyła oczy w deszczu.
  - Myślisz, że nas podejrzewa?
  - Myślę, że wszystkie zadania zleca swoim bardziej zaufanym Zakonnikom. 
  Pracownicy Ministerstwa przebiegali pośpiesznie pod dachami kamienic.
  - To trochę przykre – stwierdziła Sasha bez większego przekonania.
  - W przeciwieństwie do tego. - Sięgnęłam za pazuchę i wyjęłam pomiętą kopertę. - Czytaj – rzuciłam, podawszy jej list. 
  Zaciągnęłam się papierosem. Zegar wybił południe. Padało coraz mocniej.
  - Zaprosili cię na imprezę? - Sasha omal nie zakrztusiła się ze śmiechu.
  - Tego samego dnia, o piątej rano, wracając z Eve z klubu, natknęłam się na Pottera i Meadowes. - Obserwowałam ją uważnie. - A wieczorem przyszło to. Myśl sobie co chcesz, ale ja nie wierzę, żeby to był przypadek.
  - Pójdziesz?
  Kluczowe pytanie. Nad odpowiedzią zastanawiałam się cały weekend. I choć odpisałam niemal od razu, zawsze mogłam po prostu zignorować zaproszenie. Lecz podświadomie wcale tego nie chciałam.
  Skinęłam powoli głową.
  - I mogę wziąć osobę towarzyszącą – dodałam. Sasha uniosła współczująco brwi.
  - Rogacz wciąż ma beznadziejne poczucie humoru.
  - To był pewnie pomysł Łapy.
  Rozbrzmiał przenikliwy dzwonek. Wyrzuciłam niedopałek. Rozpadało się na dobre. Z gzymsu ciekł wodospad. Ogarnął mnie przenikliwy chłód.
  - Pójdę z tobą – oznajmiła, zaciągając się ostatni raz. Uśmiechnęłam się pod nosem.
  - Miałam nadzieję, że to powiesz.

  - „I mówisz, że to już przeszłość, że przecież wczoraj już było i tego nie zmienisz. Że to, co miało się wydarzyć, już miało miejsce. Ale w takim razie dlaczego wciąż o tym śnisz, dlaczego wciąż nieprzerwanie to roztrząsasz? To wszystko jest już wspomnieniem. Tylko dlaczego tęsknimy najbardziej za tym, co mogłoby być?”
  Sasha spojrzała na mnie znad olbrzymiej filiżanki kawy. 
  - Zawsze uważałam, że nie masz przyszłości w poezji, Ines.
  - Poezja jest prawdą. Ludzie chcą teraz wszystkiego, tylko nie prawdy. Bo się jej boją.
  - A czy ty sama wiesz czego dotyczy ta prawda? - westchnęła.
  Zawiesiłam wzrok na strugach deszczu, spływających gładko po szybie. Wiły się miękko i delikatnie. Samotne. Całkowicie ignorując świat dookoła. Podążały własną drogą, pozostawiając po sobie delikatny ślad. Ślad czegoś, co już pokonały i co już przeżyły, lecz do czego się już nie cofały ani nie wracały. Wydawały się o wiele bardziej wytrwałe niż ja.
  Zwykłe krople wody.
  - Pewnie tak – również westchnęłam. - Ale wolę chyba nie mówić o tym na głos.
  - To ja ci powiem. - Uniosłam wzrok. Złożyła gazetę i wbiła we mnie groźne spojrzenie. - Twoja prawda ma postać Lupina, o którym powinnaś zapomnieć, ale wcale nie chcesz, bo lubisz się tym katować.
  Dzielnie wytrzymałam jej spojrzenie, choć pod nazwiskiem ugięłam się zbyt mocno.
  - I pamiętaj, z czyjej to było winy.
  - Mam powiedzieć z jakiego powodu wychodzimy co piątek?
  - Nie musisz – mruknęła.
  - Bo masz nadzieję, że gdzieś tam spotkamy Łapę – dokończyłam bezlitośnie.
  Jej wzrok mógł zamrażać.
  - Mogłaś to sobie darować.
  Uśmiechnęłam się smutno pod nosem.
  - Widzisz? Mówiłam. Ludzie boją się prawdy.
  Milczała.

  Ministerstwo Magii napawało mnie niepokojem. Wbrew oczekiwaniom Milcenty Bagnold*, która wszelkimi sposobami walczyła z poplecznikami Czarnego Pana, jak i nim samym, budynek wcale nie był bezpieczny.
  Nie byłam jednak pewna, czy mój strach wiązał się z obecnością Śmierciożerców. 
  - W czym mogę pani pomóc? - Czarownica w recepcji spojrzała na mnie wyczekująco. Rozejrzałam się nerwowo dookoła. Przy każdym lżejszym podmuchu wiatru chwytałam gorączkowo rękawy szaty, naciągając je jak najmocniej na dłonie.
  - Szukam Albusa Dumbledore'a. Podobno w środy urzęduje w swoim gabinecie Naczelnego Maga Wizengamotu.
  - Poziom dziesiąty, obok Sali Rozpraw.
  Winda chybotała i trzeszczała, ale skrupulatnie ignorowałam te turbulencje. Mury Ministerstwa przepuszczały wszystko, tylko nie ciepło. Wysiadając na poziomie dziesiątym, wokół moich ust utworzył się wyblakły obłoczek wydychanej pary. 
  Czarne ściany Ministerstwa zaciskały się wokół mnie boleśnie. Odgłos kroków rozchodził się echem po długim, wąskim korytarzu. W oddali zajaśniały mahoniowe drzwi ze złotą klamką.
  - Obyś tylko tam był, Albusie – westchnęłam. 
  Drzwi były zamknięte. Opuściły mnie wszelkie siły. Oklapłam, zupełnie jak balon bez powietrza. Oparłam się o lodowatą ścianę, stukając raz za razem palcami w lakierowane drewno. Zatęskniłam za moją paczką Lucky Strike'ów.
  Po pół godzinie wracałam tą samą drogą ku windzie. Nadjeżdżała z góry. Zapatrzyłam się w pozłacaną ramę wiszącego w pobliżu obrazu. Wraz z dźwiękiem zatrzymywania, spojrzałam zrezygnowana na kratę. 
  Serce przestało mi bić, a ja w ułamku sekundy wpadłam za róg korytarza, przylegając płasko do ściany. Oddychałam zbyt ciężko i zbyt głośno, poczułam nagły atak paniki. Dłonie znów mi drżały. 
  Krata rozwarła się z potężnym zgrzytem. Przycisnęłam rękę do ust, by nie wydać ani jednego dźwięku. Mignął mi brązowy, połatany w wielu miejscach płaszcz. Stukot obcasów cichnął, a drzwi na końcu korytarza otworzyły się bez trudu.
  Kompletnie wyczerpana, osunęłam się na podłogę, przymykając powieki.
  To nie mógł być on.



* - Milcenta Bagnold, Minister Magii w latach 1980-1990

__________
  mała przerwa, ale miałam bardzo dużo pracy
  dziś o 18 koncert, trzymajcie kciuki, bym nie spieprzyła Mozarta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz