niedziela, 1 listopada 2015

chap 1



      Pobliska latarnia zamigotała i zgasła. Po świetlistym kręgu, który rzucała, pozostało mgliste wspomnienie, rozmazane przez chichoczącą wprost do mego prawego ucha Eve.
      - Czekam na dzień w którym role się odwrócą. - Bałam się objąć ją mocniej. Była tak chuda, że przypadkiem połamałabym jej żebra. Czułam je przez cienki materiał sukienki.
      Szósta rano, Londyn, sobota. Moje miasto dawno się obudziło, znałam je jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, które uliczki są jeszcze opustoszałe. Które są w zasadzie zawsze samotne. Drogę znaczyły tylko równie potrzebujące uczuć co ja koty.
      W Anglii liście zaczynały opadać szybciej niż w Polsce. Wirowały jak szalone między kamienicami.
      - Czemu nie było dziś Huncwotów? - usłyszałam bełkot Eve.
      Wieczór przed klubem. Księżyc w pełni na niebie. I to uczucie rozgniatanego, kruszonego serca. Zaciskającej się pętli wokół szyi, klatki piersiowej, dłoni i ust. Pętli bezradności i wspomnień, miliona powracających rykoszetem wspomnień.
      - Pewnie zapili gdzieś u madame Rosmerty - skłamałam nie bez problemu.
      - Znowu? Luniek mógłby ich pilnować.
      Mgła unosiła się wciąż nad brukowaną ulicą.
      - Mógłby - powtórzyłam cicho.
      Posadziłam ją na pobliskim kontenerze, czując że dłużej nie dam rady. Zerkając na nią przez ramię, odeszłam kilka kroków i zapaliłam papierosa. Strzał ognia rozszedł się delikatnym echem po całkowicie pustym i milczącym tunelu. Obserwowałam przymrużonymi oczyma unoszące się złoto-brunatne liście i kołyszące pnącza roślin z trzeciego piętra.
      Tupot stóp przerwał ciszę. Z pobliskiego pubu wypadło dwóch mężczyzn.
      - I żebym was tu więcej nie widział!
      - Wsadź se różdżkę w dupę, cwelu! - zawołał jeden z mężczyzn, podnosząc się z klęczek i niepewnie utrzymując na nogach. Jego towarzysz rechotał w głos. Uniosłam brwi. - Jeszcze będzie chciał żebyśmy mu nagonili klientów...
      Obrócił twarz ku słońcu, a mnie zadygotały ręce. Nagi tors zabłyszczał w świetle. Z trudem opanowując nagłą falę emocji, wsunęłam się w cień budynku. Papieros drżał, tak jak moje usta i kolana. Eve spała smacznie na kontenerze za rogiem kamienicy.
       - Gdzie Dor?
     - Tutaj.
      Oparłam się o ścianę, oddychając ciężko. Postać w ciemnej sukience wypłynęła z tego samego miejsca. Kobieta owiana legendą. Choć jej nie widziałam, wciąż miałam przed oczyma gęste czarne włosy i czerwone usta, które znała cała męska część magicznego świata.
      Serce łomotało mi w piersi. Przymknęłam powieki, bo ból wspólnych szkolnych chwil zaatakował zbyt nieoczekiwanie. I zbyt trafnie.
      - Warto cię doprowadzić do porządku, Rogasiu.
      - Dorcas...
      - A ja doskonale wiem co ci pomoże. Bez obaw, Oliverze, zajmę się nim. Bardzo dokładnie. Przed południem wróci do Lily.
      Kilka sekund później rozległ się suchy trzask. Zmarnowałam papierosa. Zgasł. Odrzuciłam go ze wstrętem, wychodząc z cienia i siadając obok śpiącej Eve. Bezmyślnie targałam lewy rękaw peleryny.
      Wiatr zaczął szeptać. Całował mnie miękko po policzkach. Chłodne, zimne pocałunki.
      Uliczka znów opustoszała. Tak jak ja.
     - Wracamy? - Eve drgnęła.
      Nie miałam dokąd.


      Czajnik zagwizdał ogłuszająco. Narzuciłam koc na ramiona i machnęłam różdżką, patrząc jak wrząca woda wlewa się do białego kubka w czarne paski. Po kuchni rozszedł się słodki zapach malin i jeżyn. Przesunęłam dłonią po twarzy i opadłam na plecy, wbijając wzrok w sufit. Z plakatu patrzyła na mnie uśmiechnięta twarz Freddiego Merkurego. Niestety, nieruchoma.
      Przeciągłe miauknięcie wyrwało mnie z letargu. Czarny kot wskoczył miękko na łóżko i zaczął trącać mnie swoim małym, różowym noskiem. Wyprężył się wdzięcznie i podreptawszy chwilę w miejscu, ułożył tuż przy moim prawym boku. Spojrzałam czule na Midnighta i przesunęłam dłonią po jego grzbiecie. Aksamitne futerko działało na mnie hipnotyzująco.
      Jeszcze bardziej hipnotyzująco działało na mnie wspomnienie jego byłego właściciela. Dziś o wiele mocniej niż kiedykolwiek.
      - Dokładnie trzy lata temu rozpoczęłam swój ostatni rok - odezwałam się ochryple. Cienka strużka kadzidełkowego dymu rozpływała się po pokoju, zapach lawendy także.
      Kubek z herbatą przyfrunął do mnie posłusznie. Nie rozlałam ani kropli.
      - Myślisz, że oni jeszcze pamiętają? - Objęłam kubek rękoma. Usiadłam na parapecie, wyjrzawszy uprzednio przez okno. Brunatne zacieki londyńskiego deszczu na szybie tworzyły z ponurego krajobrazu monotonną mozaikę. Midnight wiercił się na moim łóżku, mrucząc coraz bardziej natarczywie. - I nie mam tu na myśli Sashy, Eve czy Jo, z nimi przecież widuję się na studiach. Ale...
Westchnęłam. Kolorowe, świąteczne światełka zalśniły nad łóżkiem. Zamigotały kilka razy słabo, nim rozświetliły ciemny pokój tęczowym blaskiem.
      Wyblakłym blaskiem przeszłości.
      - James się ożenił. Podobno mają synka, Harry'ego. Niestety, najwidoczniej nie byłam godna ujrzenia go aż do tej pory. - Uniosłam głowę. Trzy piętra niżej, zaciemnionym chodnikiem przemykały pojedyncze postaci, spiesząc do domów na kolacje. - Z kilku powtórzonych gdzieś w pubach plotek wywnioskowałam, że Syriusz wciąż się jeszcze nie ustatkował. Podobno nie zagrzał miejsca w żadnej kapeli na stałe i dotychczas zasilał szeregi już pięciu.
      Midnight przewrócił się na brzuch i patrzył na mnie uważnie wielkimi, zielonymi oczyma.
      Zaklęłam cicho i sięgnęłam po Ice Blasty.
      - Nienawidzę, gdy tak na mnie patrzysz. Jesteś cholernie domyślnym kotem. - Zapaliłam papierosa. - Zupełnie jak on. - Zaciągnęłam się i wypuściłam wolno dym.
      Czarny kot przekrzywił łepek i zmrużył ślepia. Cholerny futrzak. Też nie lubił papierosów.
      Rozległo się ciche stukanie. Podskoczyłam jak oparzona, omal nie wypuszczając z rąk kubka. W szybę stukała delikatnie dziobem rdzawa płomykówka. Wsunęłam papieros między usta i wpuściłam sówkę do domu.
      - List? Do mnie? - Uniosłam brwi. - Kto mógł...
      Urwałam. Rozerwałam kopertę i rozwinęłam szybko pergamin. Czytałam w milczeniu, by pod koniec uśmiechnąć się bardzo ponuro. Wymuszenie. Serce zamarło mi w piersi, czubki palców w ułamku sekundy zrobiły się lodowate. Ogarnął mnie przeciągły chłód, być może przez wrześniowe powietrze.
      Być może.
      Tak, wolałam się okłamywać dalej.
      Ale już niedługo.
      - Popatrz, Midnight. Nigdy nie wierzyłam w przypadki.
      Przywołałam orle pióro i kałamarz. Papieros zgasł, drugi raz tego dnia, ale nie zwróciłam na to uwagi. Po raz pierwszy od dwóch lat było coś ważniejszego.
      Nareszcie.

__________

      miałam dodać na halloween, ale nie zdążyłam.
      minęły 34 lata od śmierci Jamesa i Lily.
      nie żałujmy umarłych, tylko żywych.

3 komentarze:

  1. No prosze...jeszcze nie tak dawno ubolewałam nad brakiem powrotu do Ukochanej Lunatyka, a tu taka niespodzianka! Mam nadzieje, że jaknajszybciej poznamy ciąg dalszy tej historii bo tego, że będzie świetna jestem pewna. W końcu Ty nie możesz napisać nic co byłoby tylko dobre, a co dopiero gorzej ! :* Weny dużo i nadmiaru pomysłów ! A.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, Ukochana, kiedy ona była... chyba z siedem lat temu! :D Że to pamiętasz... <3
      Będę się starała wrzucać posty co tydzień/dwa, więc myślę, że w miarę akceptowalnie. I Twoja obecność bardzo mi będzie pomagać. :*
      Najwytrwalsza! Dziękuję.

      Usuń
    2. Ukochana, SS <3
      No cóż nic tylko czekać :)

      Usuń