wtorek, 22 grudnia 2015

chap 4


Flaven

__________

      Byłam absolutnie i bezapelacyjnie przyzwyczajona do zimnych poranków. Do gwałtownego, nerwowego opatulania się puchową, grubą kołdrą w barwach wyblakłej frezji, do podkurczania nóg, lodowatych palców u stóp. Do wsuwania zmarzniętego policzka i nosa w miękkie, pachnące piżmem i emanujące ciepłem futerko Midnighta, który, pomrukując, napierał delikatnie łapkami na moją twarz. Wplątywał pazurki w skłębione loki. Muskał wąsami uszy.
      Dziś, po raz pierwszy od dwóch lat, nie czułam chłodu.
      Leżałam nieruchomo, na pół przykryta gorącym ciałem Remusa, i wpatrywałam się w niebo za oknem. Mętnoszare, jak zawsze. Lekko zacinał deszcz, jak zawsze. Przybrudzona roletka była opuszczona do połowy - jak zawsze. Tylko Midnight nie wskoczył mi na twarz i nie miauczał melodyjnie, jak zwykł robić każdego ranka od kiedy tylko pamiętam. Z wyjątkowo naburmuszoną miną obserwował mnie z parapetu.
      Biłam się z nim przez jakiś czas na spojrzenia. Poruszał niewidocznie noskiem, strzygł ostrzegawczo uszkami. Nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Nie poznał swojego dawnego pana. Nie rozpoznał mężczyzny, dzięki któremu tak naprawdę miałam możliwość poznania i zamieszkania z Midnightem.
      Dla niego tak naprawdę Remus też był kimś nowym i zupełnie obcym.
      Kimś, kto zaburzył całą misternie układaną mozaikę rzeczywistości.
      Bałam się poruszyć, bo Remus wtulał się policzkiem w moją prawą pierś. Bałam się odetchnąć, bo obejmował mnie ręką w pasie. Bałam się przeciągnąć, bo wtedy przesunąłby się wraz ze mną. Wszystko to sprowadzało się do przerwania jego snu, a nie byłam jeszcze na to gotowa.
      Nie byłam gotowa na stanięcie twarzą w twarz z porażającym realizmem poranka. Bo tak jak absolutnie nie bałam się szarości na niebie, ani nawet klasycznego, angielskiego deszczu czy też przenikliwego chłodu po przebudzeniu, tak przerażała mnie wizja samego istnienia Lupina tuż przy moim boku. Zajrzenia w miodowe oczy i przywitania się. Patrzenia na słodki uśmiech, który zblakł na długie dwa lata. Wsłuchiwania się w głos, który zatarły liczne rany i kłamstwa.
      Midnight doskonale mnie przejrzał. Był w końcu kotem Lunatyka. Był niemalże taki jak on. W tej nieznośnie bolesnej przerwie zastępował mi swojego właściciela.
      A być może, po prostu, to wyrzuty sumienia nie pozwalały mi patrzeć na Midnighta inaczej jak na cień Lupina.
      I choć przez cały ten czas próbowałam wyprzeć z podświadomości winę, wciąż, nieprzerwanie, tkwiła we mnie. Pulsowała miarowo, ciągle tak samo. Nie cichła, nie wzrastała, karmiła się na nowo powracającymi obrazami, które - próbując wymazać z pamięci - nieustannie odtwarzałam. Możliwe, że właśnie tym ciągłym katowaniem próbowałam odkupić swoje winy i usprawiedliwić zachowanie i podjęte decyzje.
      Możliwe.
      Zerknęłam na lewe przedramię. Misternie założony kamuflaż nieco osłabł. Puder starł się w kilku miejscach. Zaniepokojona prześwitującymi, ciemnymi plamami, poruszyłam się nerwowo.
      - Zostań. - Cichy szept sparaliżował mnie na krótki moment. Ciepłe wargi Remusa poruszały się tuż przy mojej skórze. - Zostań i opowiedz mi wszystko.
      - Mam ci opowiedzieć jak do tego doszło?
      Ujął delikatnie moją lewą rękę. Opuszkami palców przesunął po jej wewnętrznej stronie. Chciałam ją wyrwać, ale wzmocnił uścisk.
      - Domyślam się, ale chcę, żebyś mi opowiedziała.
      Patrzyłam na Midnighta. W jego srebrnym futerku lśniło poranne słońce.
      - Nie wiem, czy jestem gotowa. - Coś utrudniało mi mówienie.
      - A na mnie byłaś gotowa?
      Odważyłam się przekręcić głowę. Intensywny odcień bursztynu przewiercał mnie na wylot. Brwi zniknęły pod rozczochraną słomianą grzywą. Jego melancholia i opanowanie były nie do zniesienia.
      - Już od piątej klasy.
      - A to nowość. - Uniósł się lekko na łokciach. Tajemniczym różem błysnęła blizna na jego lewym ramieniu. Pamiętałam ją sprzed kilku godzin; pokryta była drobnymi kropelkami potu. Zmieniała swój kształt w zależności od położenia barków.
      - Pamiętny mecz, Gryffindor kontra Slytherin. Siedzieliśmy w bibliotece, ucząc się do SUMów z transmutacji - podpowiedziałam.
      - Nie pamiętam byśmy wtedy rozmawiali o czymś, co nie było związane z tym przedmiotem. - Łagodny, choć dźwięczny śmiech wypełnił sobą pokój.
      - Usilnie próbowałam skupić się na czymś, co nie było twoimi oczami.
      Zamrugał powiekami. Teraz mogłam się skupiać tylko na nich.
      - Ja natomiast staram się nie skupiać na twoim przedramieniu.
      - Marnie ci to idzie. - Przywołałam Ice Blusty.
      - Będę cię musiał tego oduczyć - stwierdził, gdy zapaliłam papierosa.
      - Drażni cię to?
      - Odrzucają mnie palące kobiety.
      Cóż za trafny dobór słów.
      - Coś w tym jest. - Za późno zdałam sobie sprawę z braku taktowności.
      - Więc jak?
      Spojrzałam w tym samym kierunku, w którym patrzył. Palcami niemalże starł cały puder. Przez jego ostatnie resztki przedzierał się Mroczy Znak.
      - Miałaś odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Później - dodał.
      - Pamiętam. Ale to "później" jeszcze nie nadeszło.
      - Jestem cierpliwy.
      - A ja dotrzymuję słowa.
      - Wiem. - Uśmiechnął się smutno.
      Wciąż nie miałam pewności, czy cieszy mnie jego obecność, czy tylko przytłacza. Wciąż wydawał się intruzem, kimś kto nagle wkroczył do mojego życia. Bałam się, że nie pozwolę mu tak łatwo zniknąć.
      - Mam sobie pójść?
      - Już nigdy.
      Stało się. Ukazałam swą słabość. Wie już, że potrzebuję go, by dalej żyć.
      - Może to być potencjalnie problematyczne.
      - Co? - Odsunęłam papieros od ust.
      - Bo w poniedziałek muszę być w Ministerstwie Magii. - Kolejny uśmiech.
      - Och. - Nie mogłam powstrzymać westchnienia ulgi. - Ja również mam zobowiązania.
      - Dlaczego czekaliśmy z tym wszystkim aż do teraz? Dlaczego musieliśmy stracić całe dwa lata?
      Potraktowałam to jako kolejną, przerwaną serię pytań. Nie odpowiedziałam od razu, delektując się miętowym smakiem tytoniu.
      - Może właśnie po to.
      - "Żyjmy tak, jakby zostały nam dwa tygodnie"?
      - Coś w tym stylu. - Z uśmiechem wyrzuciłam niedopałek przez okno.

__________

      po czasie, wiem, przepraszam
      ale taki mały prezent na Święta, dla Was, ode mnie
      Wesołych. i Szczęśliwego

5 komentarzy:

  1. Na samym wstępie - dziękuję bardzo. Za ten głupi dopisek u góry postu, ale jakoś tak miło się zrobiła, jakbym niemal cofnęła się do czasów onetowskich, gdzie pisanie było znacznie łatwiejsze, a świat Potter'a jakiś taki bliższy. Już od dawna w nim nie byłam, tak długo, że musiałam poprosić google o radę, aby upewnić się, że to o czym myślałam, to na pewno był Mroczny Znak - zapomniałam po prostu gdzie się znajdowałam, a chciałam wiedzieć teraz, natychmiast, więc nie doczytałam rozdziału, choć później wszystko się wyjaśniło. Tak więc po zbyt długim wstępie - dziękuję.

    Pewnie jeszcze nie raz i nie dwa wspomnę o tym jak bardzo zmienił się Twój styl. Nie jest już tak, hm, pełen optymizmu i nadziei jak kiedyś, teraz więcej chyba uczucia przegrania, melancholii, pogodzenia się z losem, z którym tak naprawdę nie można wygrać, ponieważ już od dawna ma zapisaną naszą historię. Ale naprawdę mi się to podoba, jest dojrzalsze i takie bardziej realistyczne, nie idealizujesz nikogo, a sposób w jaki przedstawiłaś relacje Remusa i Raven nie razi tak jak mógłby razić związek - lub jego zalążek czy też echo przeszłości - Huncwota z kimś kto obiecał Czarnemu Panu swoją lojalność. Mamy tutaj nie Huncwota z krwi i kości i Śmierciożercę, ale dwójkę młodych ludzi, pogubionych i doświadczonych, pragnących tylko siebie, choć oboje zdają sobie sprawę z konsekwencji tych pragnień. A i tak mam wrażenie, że Raven ma ich znacznie więcej niż Remus, że więcej w niej fatalizmu, pesymizmu niż optymizmu, który momentami błyszczy w oczach Remusa. przynajmniej ja odebrałam to w taki sposób. Że Remus widzi to wszystko znacznie jaśniej, dla niego jest to łatwiejsze, naturalniejsze. Mogę się mylić, cóż, takie moje prawo ;)

    Z każdym kolejnym rozdziałem jestem zaintrygowana coraz bardziej, nie mogę się więc doczekać co też będzie dalej z tą dwojką. I mogę tylko żałować, że teksty są tak krótkie ;)

    Pozdrawiam, dziękuję i Tobie również wszystkiego dobrego ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałam stworzyć jakąś bardziej konstruktywną dedykację, ale mam wrażenie, że czasem mniej znaczy po prostu więcej. I Ty to wiesz, po tym całym czasie, jaki ze mną przetrwałaś i wciąż jeszcze trwasz.

      Brawo. Jednak nie jest ze mną aż tak źle, skoro tak właśnie to odebrałaś. :) Remus zawsze był dla mnie symbolem nadziei i wiary. Był osobą, której przydarzyło się w życiu tak wiele zła, a mimo to brnął do przodu, na przekór temu wszystkiemu. W jego łagodnym usposobieniu widziałam ciepło i ten właśnie optymizm, którym zawsze chciał usprawiedliwić nawet najmniejszy błąd. Raven z kolei przeszła dużo i jest po prostu zmęczona, rozdarta i wciąż nie jest do końca pewna, czy powinna pozwolić do siebie dotrzeć mężczyźnie, którego kocha ponad wszystko i któremu nie chce, by stała się krzywda - a przy niej jest na coś takiego narażony. Pomijam już fakt pełni; jak widać obydwoje nie mają lekko. ;)

      Przepraszam Cię za długość rozdziałów. Decydując się na publikację Miodu obiecałam sobie, że bez względu na obszerność tekstów, będę je wstawiać - choćby miały mieć stronę czy też siedem. Wynagrodzę Ci piątką, gwarantuję. :)

      Niech przydarzy nam się tylko to, co dobre. :*

      Usuń
    2. Naprawdę nie musisz mnie przepraszać. Ani za długość rozdziałów ani za nic innego. Sama czasami wstawiam u siebie teksty dłuższe albo krótsze, bo zdążyłam się już nauczyć, że idzie o jakość, nie o ilość.

      ;*

      Usuń